piątek, 30 grudnia 2011

Gotuj z ministrem transportu

Linia Wałbrzych-Warszawa, ogrzewanie włącza się w stolicy centralnej. Pasażerowie płaczą ze szczęścia, odmawiamy wyjścia z pociągu, konduktor informuje nas jednak, ze zabrakło juz kiełbasek na wspólne ognisko, dla którego oszczędzano ciepło. Mówi się trudno, może następnym razem - odpowiadamy pogodnie.

czwartek, 15 grudnia 2011

osiemnasta wersja zupełnie innego tekstu

Dużo rzeczy mi się śni. Sprawy, które zakończyły się nie po myśli, albo w ogóle zapomniały o swoim finale, jakbyś walcem prostował drogę i nie wiedział, gdzie ta droga się kończy, komu ma jeszcze służyć, kto na nią ostatecznie wejdzie i dlatego jedziesz nim, brniesz dalej, zastanawiasz się, gdzie cię zastanie linia, opór.

Ale nie zastaje. Wchodzisz miękko w obce rejony, o wiele za późno spostrzegasz że jesteś w samym środku nowego organizmu, a rzeczywistość znowu wygięła się, otoczyła grubą warstwą ulic, rozkładów jazdy, kościołów, którymi orientujesz się w nowym miejscu, kiedy wychodzisz z podziemi, z całej siły wyginając kark, by spojrzeć w górę i jeśli zamiast kamiennych wież widzisz tylko chmury niby z litej skały, to wiesz, że trzeba wrócić pod powierzchnię, sprawdzić, gdzie popełniło się błąd (zwykle wiele miesięcy wcześniej) i zrobić tych kilka kroków, to zawsze jest kilka kroków, które o niczym nie decydują, do niczego nie przybliżają, ale mogą sprawić, że znowu zaśniesz w swoim łóżku.

Tylko to nie jest twoje łóżko, nie wiesz nawet, czyje było wcześniej. Ludzie próbują opowiadać ci historie, przywoływać czasy, miejsca nie do pomyślenia, za to do przeżycia, przeżucia, strawienia przez mózg, wydalenia słownych resztek z nadzieją, że ktoś drugi to zrozumie, znajdzie punkt zaczepienia i przełoży strzępki opowieści na własny obraz, ale ty takich obrazów ani punktów nie szukasz. Żadnych historii, żeby nie oddalić się jeszcze bardziej od swojej, która teraz uległa zawieszeniu, zmieniła czas i miejsce, ciągle nie wiadomo, gdzie i kiedy trafiła, albo dopiero trafi, uderzając mocno, gdy poczujesz się bezpieczny, gdy kolejne warstwy ulic, rozkładów otoczą cię bezpiecznym ciężarem, pozwolą się oprzeć.

I zrobisz to, mimo świadomości, że na końcu zawsze przychodzi ktoś, kto wyjmuje cegłę z muru, warstwę z ustalonej struktury, nie mówiąc, czym należy to puste miejsce uzupełnić, ale wtedy już wiesz, że nie znajdziesz niczego, bo takich rzeczy nie ma, to zawsze będziesz ty sam, wciśniesz się delikatnie w mur, wpasujesz, by poczuć, że ten mur był częścią ciebie od początku i teraz wracasz tylko na swoje miejsce, dłońmi wspominasz faktury, rozsiadasz się na starych włościach, rośniesz.

czwartek, 13 października 2011

Jesień, wiewiórki i antydepresanty

Umówiłem się niedawno w warszawskich Złotych Tarasach. Galeria jak galeria, dojście z dworca proste było do momentu remontu. Ale daję radę, przebijam się przez tłum, wydaje mi się, że kilka tysięcy osób wychodzi, a tylko ja wchodzę. Jestem już prawie przy wejściu, kiedy okazuje się, że wcale mi się nie wydawało - przybytek jest właśnie ewakuowany. Zawracam, jakiś policjant czujnie patrzy na mnie, na moją torbę, ale nie podejmuje działania.

Potem ganiamy wiewiórki w Łazienkach, już bez policjanta. Do mnie podkicują jakby bardziej, na koszulce mam nietoperka i to może je mylić. Dochodzę do wniosku, że wiewiórki są jak kury - czego im nie rzucisz, podejdą sprawdzić, czy aby nie jedzenie. Rzucamy to, co mamy pod ręką. Nie mamy nic oprócz kamieni. Wojciech Tochman, wymyślając tytuł swojej "Jakbyś kamień jadła", musiał mieć w pamięci doświadczenia z kurami lub wiewiórkami. Chciałbym poznać dawne kury Tochmana, ale przypominam sobie, że to raczej nie są najbardziej żywotne zwierzęta świata.

Przyszła dobra jesień - myślimy, ale dopiero po kilku dniach okazuje się, że myśleliśmy to jednocześnie. Dobra jesień jest wtedy, gdy nie musisz pytać, co będzie dalej, bo teraz jest w porządku. Kiedy ławki w parku nie są mokre, a matki robią z wózków kabriolety. Czasem sobie wyobrażam, że jadę takim wózkiem i spotykam siebie. Strasznie się zwykle wykrzywiam do tych dzieciaków, jakbym chciał im natłuc do głowy, że świat to przeważnie zniekształcenia.

Tak było. A teraz przyszła gorsza jesień. Z damskimi, to mi dopiero lastfm uświadomił, że z damskimi głosami w przewadze. Przypominam sobie taką bardzo znaną piosenkę No Doubt "Don't speak". Gwen Stefani śpiewa tam w pewnym momencie Don't tell me cause it hurts. Jak byłem mały, to spryciarz zrobiłem sobie transkrypcję. Ostatnie trzy słowa były jednym - kortynhol. Dziś to brzmi jak nazwa leku.

Na gorszą jesień - Kortynhol.

poniedziałek, 12 września 2011

kocie kości

Maj 2002 roku, zbliżają się piłkarskie Mistrzostwa Świata w Korei i Japonii. Hotelowa łazienka, pod prysznicem stoi podstawowy bramkarz reprezentacji Hiszpanii. Trzyma w dłoni butelkę z wodą kolońską. O czym myśli? Planuje, co zrobi po wyjściu spod natrysku, a może ustala obiadowe menu? Nie wiemy. Woda szumi coraz głośniej, w pokoju obok ktoś cichutko przekręca klucz i... Właściwie to nikt nie przekręca żadnego klucza. Santiago Canizares, golusieńki, o ciele boga greckiego, na chwilę swoją boskość traci. Upuszcza butelkę. Wdeptuje w szkło. Przecina ścięgno w dużym palcu prawej stopy. Pewnie już wie, że właśnie przedłużył sobie o kilka tygodni urlop. A jeśli nie, uświadomią go w tym lekarze.

Listopad 2008 roku. Wojciech Szczęsny, syn swojego ojca, a nade wszystko bramkarz Arsenalu Londyn i - wtedy jeszcze tylko potencjalnie - Reprezentacji Polski, ćwiczy ze sztangą. Chwieje się, traci równowagę, ciężar przygniata mu ręce. W tym starciu wygrywa sztanga - złamanie obu kończyn i wielomiesięczna przerwa w treningach.

Końcówka sierpnia 2011. Ja, co trudno opisać, trzeba poznać. Wyszedłem już spod wody, nie tknąłem smutno popatrującego z kąta hantelka. Suszę włosy, ale nie mam w pokoju lustra. Szukam płaskiej, odbijającej światło powierzchni. Wybór pada na żelazko, po chwili żelazko pada na stopę lewą, konkretnie palec duży. Nagle wszystkie napisy ostrzegawcze typu "nie zatrzymywać piły łańcuchowej genitaliami" przestają śmieszyć, nabierają jakby zupełnie nowego sensu. Sensu - po kilku godzinach zmagania się z bólem - nabiera również wizyta na izbie przyjęć. Niedziela wieczór, jeden ostry dyżur w okolicy, kolejka chętnych do zdiagnozowania, słowem: nie jest łatwo. Lekarz w średnim wieku olśniewa mnie wstępną diagnozą - podejrzenie złamania. Czuję, że mogłem studiować medycynę. Nie dają mi wózka, biegnę szukać rentgena. Czekam na windę, którą wskazała mi pielęgniarka. Po kwadransie przechodzący lekarz informuje mnie, że winda nie działa. Biegnę szukać schodów, działają. Prześwietla się dziewczyna z kolejki - była za mną, ale najwyraźniej szybciej znalazła schody. Przegrywam bitwę, ale koniec końców to ją wywiozą z połową nogi w gipsie. Zaczynam odczuwać dumę z braku wózka. Mam czas, bo chociaż moje prześwietlenie spływa światłowodami bez udziału windy, to lekarz jest jeden, w dodatku już z kolejnej zmiany. Czekam na fachowa ekspertyzę, nie wiedząc czemu nazwaną epikryzą. Wreszcie jest (pisownia oryginalna):

Chory doznał urazu okolicy palucha lewego (upadło żelazko na stopę). W bad. przedmiotowym niewielki [kłamstwo] obrzęk oraz miejscowa bolesność [bolesność? ten palec mnie NA-PIER-NI-CZAŁ, a nie pobolewał] okolicy stawu śródstopno-paliczkowego lewego. Czuci, ukrwienie oraz ruchomość palca prawidłowa [mówiłem przecież, że nie mogę kucać celem założenia obuwia, bo boli jak sam syn], ciągłość ścięgien zachowana [super, mogę jechać na EURO]. Innych skarg nie zgłasza [nie miałem pojęcia, że mogłem, boli mnie jeszcze brak perspektyw i chyba ogólnie - życie]. W bad. RTG brak widocznych zmian urazowych.

(W ostatniej chwili, tuż przed tym, jak prawie zamknąłem tę notatkę klamrą o wypadkach zdarzających się w domu, przypomniał mi się wiersz "Świerszcze" Świetlickiego. "Świerszcze" nie są o świerszczach, ani nawet nie o kotach, chociaż koty - i to dosłownie - padają w pierwszej zwrotce. Jeśli miałyby już być o czymś, to pewnie o punkcie, po przekroczeniu którego droga wiedzie już tylko w dół. Od dwóch tygodni mogę w miarę bezboleśnie chodzić tylko na twardej podeszwie i mogę mieć tylko nadzieję, że dłużej mi dzięki temu zajmie dochodzenie do tego punktu.)

Świerszcze

Powiedziałem: znam takie miejsce,
gdzie przychodzą umierać koty.
Zapytałem: chcesz je zobaczyć?
Odpowiedziała: nie chcę.

Powiedziałem: jest czyste i ważne.
Powiedziałem: jest jasne i pierwsze.
Zapytałem: chcesz je zobaczyć?
Odpowiedziała: nie chcę.

Powiedziała to w taki sposób,
że musiałem odwrócić się od niej.
Od tamtej pory
powoli
zbliżam się
do wyjścia.


(Znam takie miejsce, gdzie przychodzą rodzić się ludzie. Znam też miejsce, gdzie stado czarnych kotów biega po ulicy i nie boi się ani psów, ani ludzi. Mieszkam niedaleko, koty mają do mnie blisko. Ale siedzą tylko i wlepiają swoje ślepia, kiedy wracam. Siedzą i wydają się pewne, że kiedyś odpuszczę. Że spasuję i nie wrócę.)

środa, 17 sierpnia 2011

Wymazywanie niebieskich róż

W pierwszym zdaniu "Wymazywania" Thomasa Bernharda dowiadujemy się o śmierci rodziców i brata bohatera. Spiętrzona w zdania wielokrotnie złożone, ale spójna i uporządkowana narracja uspokaja, jakby pisarz mówił swojemu czytelnikowi Zobacz, nic ci tu nie grozi, jesteś bezpieczny nawet, gdy czytasz, a może: szczególnie, gdy czytasz, może tylko wtedy.

Nic bardziej mylnego. Sposób opowiadania nie zmienia się już do końca książki, ta jednak okazuje się monologiem, który zdaje się tłumionym wrzaskiem, długą litanią błędów, wypaczeń i niegodziwości, gdzie padną zarzuty wobec najbliższych, następnie przejdą w oskarżenia wobec całego narodu austriackiego, by już do końca mieszać się ze sobą i, jeśli dobrze poszukać, zostaną uzupełnione o samokrytyczne uwagi narratora.

Mój egzemplarz "Wymazywania" został uzupełniony jeszcze o coś. Jeśli nie znoszę ludzi podkreślających w nieswoich tekstach zdania, tych okropnych ćwierćinteligentów mówiących mi, na co powinienem zwrócić uwagę, to uwielbiam ten rodzaj delikatnych czytelników, który zamiast ołówka stosuje karteczki, posmarowane (bądź nie) klejem, ale dające się usunąć, a nade wszystko - zapisać własnymi uwagami. Jedną z nich znalazłem właśnie w książce Bernharda, w samym środku tego oskarżycielskiego monologu, gdzie padają zdania w rodzaju: Ojciec mnie zrobił, matka wydała na świat, ale od samego początku nie chciała tego dziecka, w chwili moich narodzin najchętniej wepchnęłaby mnie od razu z powrotem do brzucha, wszelkimi sposobami, gdyby to było możliwe.

Taką litanię, spowiedź z cudzych grzechów przerywa "Greatest Thoughts", tytuł jednej z piosenek Laury Groves, znanej (albo ukrywającej się, zaskakujące, jak w niektórych wypadkach zupełnie przeciwstawne wyrazy pasują równie dobrze - no bo jak to rozróżniać, artysta jest znany jako czy raczej ukrywający się?) pod pseudonimem Blue Roses.

"Greatest Thoughts" w pewnym momencie prezentuje moje stanowisko wobec metafory wymazywania. Laura śpiewa I know you'd never change a thing/Not for anyone or anything i to zdanie, wypowiedziane w stosunku do wszystkiego, co chciałbym wymazać, znajduje doskonałą rację bytu. Wymazywanie jest niemożliwe, wymazywanie przez powtarzanie - bo to nam sugeruje Bernhard - raczej zabezpieczy to, co chcielibyśmy zrównać z ziemią. Co nam w takim razie zostaje? Przeżuwanie, nieustanny spór prowadzony z otoczeniem, tym samym, co do którego nie mamy wątpliwości, że jest ono z gruntu złe, może nie złe po prostu, ale złe dla nas, ustawiające się w pozycji najgroźniejszego przeciwnika i wiemy, od razu wiemy, że będziemy go trawić wiele dni, miesięcy i w końcu zorientujemy się, że kresu nie będzie, a raczej będzie, ale wówczas ciągle jeszcze będziemy mieć w ustach resztki przeżutej potrawy i, co gorsza, nikt nie da nam wtedy siły, by te resztki wypluć.

Wymazywanie, jakkolwiek niemożliwe, jest mimo wszystko przydatne. Gdzie, jeśli nie przy usilnych próbach starcia, zamazania rzeczywistości, szukać w nas większej szczerości? O tym też śpiewa Laura:

You did not know me at all
'Til you had seen me fight
With the dead of the night


Pokaż mi swoje trupy, a powiem ci, kim jesteś.

wtorek, 2 sierpnia 2011

True Grit

W piśmie popularnonaukowym czytam, że mężczyźni później zjawiają się na przystanku w stosunku do odjazdu autobusu niż kobiety. Następnego dnia umyślnie spóźniam się na dworzec i przepada mi wizyta u okulisty. Dumny z potwierdzonej męskości zapisuję się na najbliższy termin (okolice stycznia).

czwartek, 14 lipca 2011

The tale goes nowhere

Czasowo czuję się jak opowiadanie Raymonda Carvera.

To się musiało zacząć dawno temu i nic mi o sobie nie powiedzieć. Gdzieś była linia, gdzieś znalazł się punkt, który trzeba było przekroczyć, żeby już dalej nie przekraczać, żeby siedzieć w autobusie, niech to będzie jesień, żeby siedzieć jesienią w autobusie, widzieć, że tam za szybą rzeczy mijają, ale siedzący nie porusza się.

Okna dla pasażerów we wszystkich busach czy pociągach są właściwie zbędne. Logicznie rzecz biorąc kierowca potrzebuje przedniej szyby, lusterek i ewentualnie szyby z tyłu. Maszynista, pilot samolotu - nawet tej ostatniej nie. A jednak szyba w pojazdach komunikacji zbiorowej cudownie się rozmnożyła. Jak gdyby dostęp do akurat tego dobra musiał być powszechny, solidarny i demokratyczny. Zaraz ktoś powie, że w razie wypadku trzeba mieć przez co wyleźć, a ja wtedy zacznę sporządzać listę materiałów, jakie mogłyby posłużyć za budulec wyjść awaryjnych i przy okazji nie okazywać się tak kłopotliwymi, jak rozbite szkło.

Wygląda więc na to, że szyby są dla pasażerów pewnym rodzajem zabezpieczenia. Pasażer patrzy i pasażer widzi, że krajobraz się zmienia, znaczy - usługodawca wywiązał się z umowy. Zabierz pasażerowi szyby, a zwątpi. Podejdzie do kierowcy, popatrzy przez jego okno, zagada, ile już przejechali i jak długo jeszcze.

Rozpatrując rzecz od tej strony dochodzi się do wniosku, że ruch od bezruchu oddziela możliwość jego obserwowania. Zamykasz oczy - stajesz, otwierasz - jedziesz. Problem pojawia się, kiedy nie dowierzasz już nawet obrazom. Kiedy widzisz kolejne ulice i miasta, ale zdajesz sobie sprawę, że tak naprawdę nie zmienia się nic.

O zmianach zacząłem myśleć przy carverowskiej "Katedrze", czyli zbiorze opowiadań drogi, ale drogi albo wiodącej donikąd, albo tak krótkiej, że będącej zaledwie punktem. Jasne, że zmiany nie są pozorem. Jutro wsiądę w autobus i zjawię się w zupełnie innym miejscu. Będę je znał, choć to nie jest ważne. Zmieni się adres mojego pobytu i adres IP. Jeśli macie mi coś do powiedzenia, lepiej zróbcie to teraz. Za chwilę nastąpi zmiana.

Albo i nie.


Wędzidło jest ciężkie i zimne. Gdyby ktoś włożył je tobie między zęby, pojąłbyś z marszu, w czym rzecz. Gdybyś poczuł, że ktoś za nie pociąga, wiedziałbyś, że już czas. Wiedziałbyś, że dokądś zmierzacie.

Raymond Carver - Uzda (w: "Katedra")

środa, 29 czerwca 2011

Bo gdy Titanic tonął, to też był pełny szpan

Wczoraj moja własna skóra przekonała się, jak krótkotrwałe mogą okazać się kariery i jak szybko spada się ze szczytu.

Wybitnie galowa uroczystość, na sali dwie zbite grupy wiekowe, pomiędzy wszystkim krążownik USS Kelner. Z gracją wymija go blondwłosa fregata i cumuje nieopodal: Ty mi kogoś przypominasz. Kogoś z telewizji.

Rosnę, strzelając w myślach, kogóż to. Może wieczny chłopiec Krzysztof Ibisz? Może chłopiec do bicia, ale jednak z prezencją, Mariusz Pudzianowski? Z drżeniem serca sięgam wyżej - Olivier Janiak, Marcin Dorociński, wyobraźnia i optymizm zdają się rozciągać w nieskończoność. Dopytuję. Jednego posła. Ach, posła! Z miejsca moje myśli wędrują w okolice lewicy, bo przecież Wojtek Olejniczak. Ale czy fregata na pewno wygląda na lewicującą? Nic jeszcze straconego, przecież Paweł Poncyljusz, przecież Radek Sikorski. Niby rozrzut merytoryczny, ale jak się dłużej zastanowić (niezbyt długo), to oni się głównie typem urody różnią. Dywagacje brutalnie przerywają dwa słowa:

Tadeusz Cymański.

55 lat, żona, piątka dzieci, okulary i fryzura a'la mój ojciec, jak jeszcze miał włosy. To on.
25 lat, komputer, dzieci brak, okulary i uroczo nierówno obcięte ostatnio przez panią fryzjer włosy. To ja.

Zadanie domowe: znajdź dwadzieścia podobieństw.


A propos podobieństw - oprócz fregaty (w wyobraźni utopiłem ją i przykryłem grubą warstwą mułu z dna) poznałem też stałego czytelnika "Uważam Rze". I tu dwa zaskoczenia:

1. Nie miał trzech rąk, cztereg nóg lub dodatkowej głowy i okazał się zaskakująco podobny do człowieka.
2. Nie był wyznawcą Prezesa.

Właściwie można by skończyć klasycznym You can't judge a book by looking at the cover, ale jednak wcina się w to wszystko zdjęcie europosła Cymańskiego, a to stanowczo nie jest okładka, do jakiej dążę.

poniedziałek, 20 czerwca 2011

z ograniczoną przyjemnością

to naprawdę nic przyjemnego obserwować, jak w samym środku
świata, ułożonego misternie z niespełnionych pragnień,
spełnia się ni stąd ni zowąd jakieś nie wiadomo co, pewnie nic.
Adam Wiedemann, Sestina IV

Czyste czyny, ale wiersze zebrane, więc intencje mogą być już różnokolorowe. W środku leży kartka z analizą. Ktoś wypisał: samotność, wyobcowanie, śmierć. To nie wróży dobrze od rana. Senniki nic nie mówią o znaczeniach tego, co się przypadkiem znajdzie we wnętrznościach książek. A szkoda. Teraz przychodzi uznać, że znajduje się to, co się znajduje, bez żadnych ułatwień (a samotność, wyobcowanie i śmierć to z pewnością rzeczy, które ułatwić by się chciało).

Ostatnio jest tak, że śnią mi się ludzie, których w tej formie ze snu już nie ma, ale są w innej i to wcale nie doniczkowej. Patrzę do sennika w internecie i widzę: dziewczyna - zbyt swobodnie żyjesz. Ale już: zabić dziewczynę - nieprzyjemny wypadek. Zaczynam odczuwać głęboką empatię z wrażliwcem, który to hasło pisał. Idąc tym tropem: poznać dziewczynę - zapowiedź zbrodni.

Po drugiej stronie zdobycznej kartki zapisano plan sesji zimowej - test, kolokwium, referat o biedzie. To ostatnie wydaje się znacznie prostsze teraz, w sesji letniej giełdowej. Dalej coś o zapachach, żłobek i przedszkole. Nigdy nie zastanawiałem się nad zapachami żłobka i przedszkola. Tego pierwszego nie zwiedziłem, z drugiego bardziej pamiętam gotowaną w wielkim garze herbatę i to, jak mi krew do tej herbaty kapała, gdy na zajęciach technicznych zrobiłem sobie bliznę w kształcie znaku większości, którą - jak sądzę - zmajstrowało 90% przedszkolaków. Ja mam ją do dziś i czuję, że to może być znaczek potwierdzonego debilizmu.

Czarno rysował się tylko egzamin z neuropsychologii. Miał objąć następne tematy, ale tuż obok dopisek - jakie tematy? Tu szybki powrót na stronę poprzednią: czego nadejście przewiduje Wiedemann? Brak mi fachowego przygotowania z zakresu psychologii, ale chyba mogę pomóc - prawdopodobnie przewiduje nadejście życia. I to naprawdę nic przyjemnego obserwować...


Znowu się zaczął sierpień. W pociągach
przestali się w ogóle pokazywać konduktorzy.
Jadę w pustym wagonie. Z mapy
połączeń kolejowych ktoś wydrapał wszystkie

większe miasta. Polska bez Krakowa,
bez Warszawy, bez Śląska, ta sama co za oknem.
Jest trasa którą jadę: znikąd do Kalisza.
W kieszeni mam już cztery niesprawdzone bilety.

Taki rozmyty świat jak przed nadejściem
czegoś ogromnie, boleśnie wyraźnego.

Gdyby tak chociaż kaseta której słucham przedłużyła się
o jakieś dwie dodatkowe nieistniejące piosenki –
Ale gdzie tam, ten świat jest tak potwornie niewinny,
wszystko się dzieje przypadkiem, kiedy Nikt nie patrzy.

Adam Wiedemann, Drugi (w: "Czyste czyny", ale tak naprawdę to: "Samczyk")

czwartek, 2 czerwca 2011

Trik

Przypominamy sztuczki: jeśli odpowiednio długo będziesz wpatrywać się w oczy, zobaczysz, jak odchodzę.

poniedziałek, 30 maja 2011

British, British!

W nowym domu od siódmej do ósmej występuje efekt natężenia schodów. Efekt objawia się tym, że po schodach kolejno: szybko schodzą męskie pantofle, zbiegają tenisówki chłopca z ADHD większym niż góra lodowa, człapią pantofle dla odmiany damskie, przystając co chwila i wymieniając uwagi o zakupach (gdy będą wracać, skonfrontują uwagi z tym, co kupiły). Jakkolwiek znajduję owe tyrady sympatycznymi, to niestety trafia ów element folkloru na grunt niebezpieczny, bo wczesnoranny. Przyzwyczaiłem się budzić o ósmej i jakąkolwiek chęć niesienia mi w tym zakresie pomocy z reguły odrzucam. O ile pomocy nie pragnie akurat nieść nieprawdopodobnej urody lub inteligencji, a nawet jedno i drugie razem dziewczę (jeszcze mi się to nie zdarzyło, ale cierpliwie czekam), to chwilę po przedwczesnym złóżkapowstaniu mam miłym, przyjacielskim, ujmującym i serdecznym Wskrzesicielom do powiedzenia jedynie równie miłe, przyjacielskie, ujmujące i serdeczne spierdalaj.

Dokładnie w tym momencie z łatwością rozpoznaję literackich ignorantów. Ci się z miejsca obrażają. Pozostali znają Paula Martina i jego niespełna dziesięć lat temu napisaną książkę, którą w tłumaczeniu na polski wydała niedawno Muza. "Liczenie baranów. O naturze i przyjemnościach snu" przynosi nam wiele mniej lub bardziej spodziewanych wiadomości. Możemy się między innymi dowiedzieć, jak "powszechne i wszechobecne" są nocne erekcje. Jednak to nie powszechność jest w tym wszystkim najważniejsza. Okazuje się, że nocne wzwody z biegiem lat nie tracą na sile czy częstotliwości. U mężczyzn mamy (nie bierzcie sobie do serca liczby mnogiej, nie zamierzam postulować dzielenia się czymkolwiek) do czynienia z trzema lub czterema erekcjami w trakcie jednej nocy, a każda z nich trwa około 30 minut.

Policzmy. Trzy lub cztery półgodzinne sesyjki dają nam w sumie od półtorej do dwóch godzin silnego, nocnego wzwodu. To więcej, niż trwa mecz piłkarski. I więcej, niż... No, nieważne.
Wnioski? Czasem mężczyzn po prostu nie warto budzić.

Ale to niejedyny powód. W tej samej książce Martin przytacza statystykę mówiąca o tym, że każdego roku pięciu Brytyjczyków popełnia samobójstwo z powodu uporczywego hałasu.

O siódmej rano, a więc o godzinie, której wolałbym nigdy świadomie nie przeżywać, czuję się Brytyjczykiem nawet bardziej, niż przy morning tea.

środa, 25 maja 2011

Dziesięć tysięcy metrów nad ziemią trudniej o whisky niż lód

Kiedy jeszcze byłem niewiele wyższy od ojcowego roweru, strzelałem z plastikowego winchestera do samolotów. Huk zabawki na chwilę zagłuszał ryk silników, choć nie zawsze dawał radę. Nigdy nie udało mi się wygrać z hałasem helikoptera, ale coś za coś, bo wtedy szanse trafienia miałem o wiele większe. Pamiętam dzień, w którym niebo nad naszym podwórkiem przecięło w ciągu godziny chyba kilkanaście smug - wówczas myślałem, że dymu. Myślałem też, że niechybnie zaczyna się właśnie jakaś wojna, a nad naszą wsią przerzucane są właśnie oddziały wojskowe.

Piętnaście lat później dowiedziałem się, że odrzutowce zostawiają za sobą nie dym, a kryształki lodu.

(Ale żeby w maju?)

Trzy lata wcześniej przestałem spoglądać w niebo. Chciałem tęsknić do czegoś, czego można dotknąć, w najgorszym razie tylko zobaczyć. I to się udało, chociaż komunikacja nie przestaje mnie przerażać. Nie narzekam na kolej, że jest zatłoczona i wiecznie opóźniona. Narzekam na to, że nie przygotowuje do zmiany środowiska. Automatycznie przypomina o zabraniu bagażu, ale nie dodaje słowa o tym, że za chwilę wysiądzie się w zupełnie innym miejscu. Ani o tym, że będzie się wysiadało samemu. Taki brak kwarantanny może okazać się niebezpieczny dla zdrowia i wyobraźni.


(na marginesie kajeciku, na obrzeżach jakiegoś miasta)
Gdyby pociągi zostawiały smugi, wiązałbym teraz powietrze, przyklejał do tkanek.

środa, 18 maja 2011

Nagroda Nobla w dziedzinie fryzjerstwa

Szły dwie takie, z aureolami w odpowiednich miejscach:

Ma bilet miesięczny żeby się zapisać na tai-chi.
Pojebało ją?
Kurna, wspieraj ją duchowo!


I tu pojawia się przyczynek do teorii, która zapewni mi kiedyś uznanie świata nauki. Czy tlenione włosy potrzebują więcej tlenu i w związku z tym podbierają go mózgowi?

(W ramach podstawy naukowej zgooglałem jeszcze tlenienie. Często przewija się wątek wody utlenionej jako świetnego rozjaśniacza.

Wszyscy mamy rany w głowach, hej hej lalalala hej)

wtorek, 17 maja 2011

Rozstanie na Placu Wolności

Dwie małoletnie zakonnice z przedszkola, obok nich idą torba duża damska i torba Hello Kitty. Ręce jak do modlitwy. Mój chłopak już pojechał, mój chłopak już pojechał! Wesołość na tyle jawna, że aż podejrzana. Jeśli tak się zachowywały damy po moich odjazdach, to pal je licho.

Ale zaraz Hello Kitty przystaje, odwraca się i pędzi do budki telefonicznej. Torba damska czeka w oddaleniu, ale wyraźnie zafrapowana. Co powie ukochany? Czy już wsiadł do pociągu, czy odbierze, czy zdążył zatęsknić? Wreszcie Kitty wychodzi. Jaja sobie robiłam.

Ach, jaja. Jeśli tak zachowywały się...

poniedziałek, 16 maja 2011

Jednostka zagrożona wyginięciem

Dziewczyno o kasztanowych włosach, której nie zostawiłem nazwiska pod poparciem dla wielorybów.

To nie jest tak, że nie popieram. Jestem za, a mogę być też przeciw, jeśli zabierzesz mnie na jogurt. Los wieloryba leży mi na sercu bardziej, niż los któregokolwiek z mieszkańców tego miasta. Tylko zrozum, że ja nie mam nazwiska. Nawet nie jestem tym dzieckiem, co się w wierszu Świetlickiego urodziło pod wulkanem. W związku z tym moja siła rażenia jest niewielka, nawet patrząc pod słońce. Prawdę mówiąc uważam, że to wieloryby powinny popierać mnie. I jeśli jakiś leży właśnie na piachu zastanawiając się, czemu ocean tak szybko się skończył, to nawet taki okaz ma w sobie więcej mocy niż ja, gdy przechodzę ulicą i zastanawiam się, czemu skończył mi się dom.

Nigdy nie uczyłem się pływać ani latać, nie mam zdania na temat większości środowisk, o które walczycie. Spróbujcie się jednak zainteresować środowiskiem artystycznym. Z każdym przeczytanym wierszem rośnie moje przekonanie, że niejednego poetę na brzeg wypieprzyło.

Wpychajcie ich, proszę, z powrotem do wody.

niedziela, 15 maja 2011

Kobiety płaczą też w galeriach handlowych, a może przede wszystkim?

W niedzielę prędzej znajdziesz portki niż czynną aptekę.

Kto szuka, ten czasem błądzi, ale kto błądzi, nie zawsze popełnia błąd. Nie tym razem. Indagowane telefonicznie aptekarki miały zupełnie odmienne zdanie na temat moich tabletek oczopędnych (by wzrok był ostry, a człowiek mógł się rozpędzić). Preparat wycofano z produkcji lub go zabrakło na miejscu lub w hurtowni lub jest, ale nie dziś, bo inwentaryzację mamy. Apteka na Boya lirycznie tonęła w deszczu. Zanim ją podtopiło okazało się, że w niedziele dyżurują naprawdę urocze panie magisterki. Przy czym najbardziej urocza pani magisterka nie da mi tego, co mógłby dać wyciąg z borówki wzbogacony luteiną (a w Krakowie widziałem Borówkę na domofonie, trzeba było zadzwonić, może to tam są wszystkie zapasy leku). Farmacja na Spornej leży, najpewniej przed telewizorem, bo zamknięte. Za to na drzewie przy ulicy nadal wiszą portki, od zimy jeszcze. Jak ktoś nie zmarzł wtedy, to już mu pewnie wszystko jedno.

Z pomocą przychodzi moloch zakupowy. W molochu nie pada, nie chlapie woda z kałuż, a pod sufitem nie wiszą cudze portki. Za to pełno ludzi, bo moloch akurat świętuje urodziny. Korytarz przypomina kręgielnię. Wszyscy się chwieją, ale udają trzeźwych. Jakaś kobieta rzuca za mną coraz głośniejsze uwagi. Na drugim planie mąż - niski, łysy. Z każdą sekundą coraz niższy i coraz bardziej łysy. Aż wreszcie kobieta wybucha i jednak mamy potop. Oglądam się na sufit, czy nie będzie też portek, ale nie ma. A więc sam potop, cud połowiczny. Na beatyfikację nie starczy, na udane pożycie jak znalazł.

sobota, 14 maja 2011

egzamin dojrzałości

Jezu, jak on wygląda. Idzie jak ta cytoplazma jakaś.

Nie dowierzałem, ale rzeczywiście - cytoplazma się porusza. Albo lepiej: można zaobserwować ruch cytoplazmy. Kiedyś pod mikroskopem, dzisiaj - w centrum handlowym. Dwie osiemnastki chyba. Maturzystki (daj im Panie Boże), ale to zgaduję tylko po czasie wolnym.

Cytoplazma była później, ale biologia przede wszystkim. Bez cytoplazmy nie byłbym w stanie poprzedniego dnia zeskoczyć z wagonu i przywitać się z tym, co tu na mnie czekało. Cześć, brzydkie miasto. Znam każdą kostkę wokół Kaliskiego, ale nikt mi za to znawstwo nie zapłacił jeszcze, nikt nie wynajął do oprowadzania wycieczek (najpewniej tych, co zostały odesłane na zapasowe postojowisko). Gdybym poznał jakiegoś człowieka tak dobrze, jak dworce, z których korzystam, byłoby mu nieswojo, a potem by się na mnie obraził. Może to jest powód, dla którego wiem, kiedy gruby ochroniarz zarządzi przerwę technologiczną na Fabrycznym, a nigdy nie nauczyłem się choćby jednej daty cudzych urodzin.