poniedziałek, 12 września 2011

kocie kości

Maj 2002 roku, zbliżają się piłkarskie Mistrzostwa Świata w Korei i Japonii. Hotelowa łazienka, pod prysznicem stoi podstawowy bramkarz reprezentacji Hiszpanii. Trzyma w dłoni butelkę z wodą kolońską. O czym myśli? Planuje, co zrobi po wyjściu spod natrysku, a może ustala obiadowe menu? Nie wiemy. Woda szumi coraz głośniej, w pokoju obok ktoś cichutko przekręca klucz i... Właściwie to nikt nie przekręca żadnego klucza. Santiago Canizares, golusieńki, o ciele boga greckiego, na chwilę swoją boskość traci. Upuszcza butelkę. Wdeptuje w szkło. Przecina ścięgno w dużym palcu prawej stopy. Pewnie już wie, że właśnie przedłużył sobie o kilka tygodni urlop. A jeśli nie, uświadomią go w tym lekarze.

Listopad 2008 roku. Wojciech Szczęsny, syn swojego ojca, a nade wszystko bramkarz Arsenalu Londyn i - wtedy jeszcze tylko potencjalnie - Reprezentacji Polski, ćwiczy ze sztangą. Chwieje się, traci równowagę, ciężar przygniata mu ręce. W tym starciu wygrywa sztanga - złamanie obu kończyn i wielomiesięczna przerwa w treningach.

Końcówka sierpnia 2011. Ja, co trudno opisać, trzeba poznać. Wyszedłem już spod wody, nie tknąłem smutno popatrującego z kąta hantelka. Suszę włosy, ale nie mam w pokoju lustra. Szukam płaskiej, odbijającej światło powierzchni. Wybór pada na żelazko, po chwili żelazko pada na stopę lewą, konkretnie palec duży. Nagle wszystkie napisy ostrzegawcze typu "nie zatrzymywać piły łańcuchowej genitaliami" przestają śmieszyć, nabierają jakby zupełnie nowego sensu. Sensu - po kilku godzinach zmagania się z bólem - nabiera również wizyta na izbie przyjęć. Niedziela wieczór, jeden ostry dyżur w okolicy, kolejka chętnych do zdiagnozowania, słowem: nie jest łatwo. Lekarz w średnim wieku olśniewa mnie wstępną diagnozą - podejrzenie złamania. Czuję, że mogłem studiować medycynę. Nie dają mi wózka, biegnę szukać rentgena. Czekam na windę, którą wskazała mi pielęgniarka. Po kwadransie przechodzący lekarz informuje mnie, że winda nie działa. Biegnę szukać schodów, działają. Prześwietla się dziewczyna z kolejki - była za mną, ale najwyraźniej szybciej znalazła schody. Przegrywam bitwę, ale koniec końców to ją wywiozą z połową nogi w gipsie. Zaczynam odczuwać dumę z braku wózka. Mam czas, bo chociaż moje prześwietlenie spływa światłowodami bez udziału windy, to lekarz jest jeden, w dodatku już z kolejnej zmiany. Czekam na fachowa ekspertyzę, nie wiedząc czemu nazwaną epikryzą. Wreszcie jest (pisownia oryginalna):

Chory doznał urazu okolicy palucha lewego (upadło żelazko na stopę). W bad. przedmiotowym niewielki [kłamstwo] obrzęk oraz miejscowa bolesność [bolesność? ten palec mnie NA-PIER-NI-CZAŁ, a nie pobolewał] okolicy stawu śródstopno-paliczkowego lewego. Czuci, ukrwienie oraz ruchomość palca prawidłowa [mówiłem przecież, że nie mogę kucać celem założenia obuwia, bo boli jak sam syn], ciągłość ścięgien zachowana [super, mogę jechać na EURO]. Innych skarg nie zgłasza [nie miałem pojęcia, że mogłem, boli mnie jeszcze brak perspektyw i chyba ogólnie - życie]. W bad. RTG brak widocznych zmian urazowych.

(W ostatniej chwili, tuż przed tym, jak prawie zamknąłem tę notatkę klamrą o wypadkach zdarzających się w domu, przypomniał mi się wiersz "Świerszcze" Świetlickiego. "Świerszcze" nie są o świerszczach, ani nawet nie o kotach, chociaż koty - i to dosłownie - padają w pierwszej zwrotce. Jeśli miałyby już być o czymś, to pewnie o punkcie, po przekroczeniu którego droga wiedzie już tylko w dół. Od dwóch tygodni mogę w miarę bezboleśnie chodzić tylko na twardej podeszwie i mogę mieć tylko nadzieję, że dłużej mi dzięki temu zajmie dochodzenie do tego punktu.)

Świerszcze

Powiedziałem: znam takie miejsce,
gdzie przychodzą umierać koty.
Zapytałem: chcesz je zobaczyć?
Odpowiedziała: nie chcę.

Powiedziałem: jest czyste i ważne.
Powiedziałem: jest jasne i pierwsze.
Zapytałem: chcesz je zobaczyć?
Odpowiedziała: nie chcę.

Powiedziała to w taki sposób,
że musiałem odwrócić się od niej.
Od tamtej pory
powoli
zbliżam się
do wyjścia.


(Znam takie miejsce, gdzie przychodzą rodzić się ludzie. Znam też miejsce, gdzie stado czarnych kotów biega po ulicy i nie boi się ani psów, ani ludzi. Mieszkam niedaleko, koty mają do mnie blisko. Ale siedzą tylko i wlepiają swoje ślepia, kiedy wracam. Siedzą i wydają się pewne, że kiedyś odpuszczę. Że spasuję i nie wrócę.)