czwartek, 10 maja 2012

Rumpelstiltskin


Pisarz może nie być mężczyzną, ale musi wiedzieć, jak zacząć. Są takie dwa pierwsze zdania powieści, które najprawdopodobniej powtórzyłbym wyrwany z głębokiego snu, w którym wyjaśniałbym właśnie tajemnicę początku wszechświata. Pierwsze pochodzi z powieści "Dziecko na niebie", mojej pierwszej nie-lekturowej fascynacji beletrystycznej, czyli Jonathana Carrolla. Amerykanin jest autorem okropnym, bo nie dość, że przepełnia swoje książki magią, co już samo w sobie jest zabiegiem wysoce ryzykownym, to jeszcze pisze w sposób, delikatnie mówiąc, grafomański. Zdarza mu się w jednym zdaniu powiedzieć o "murze ryzyka" i "otchłani niepewności", co w połączeniu z mnożącymi się w jego twórczości dziwami sprawia, że albo się jego prozę kupuje, albo nie. Nie ma stanów pomiędzy, wskazania palcem - o, tutaj jest bardzo dobrze, tu nieźle, ale w tym miejscu to już ostro przesadził. Można być fanem Carrolla i zauważać wszystkie jego niedociągnięcia, ale nie można nim być bez powiedzenia sobie ok, wchodzę w to w momencie, gdy do bohatera zaczyna przemawiać udomowiona świnia, zamieszkana obecnie przez zmarłego niedawno szamana.

Na tle wątpliwej jakości fraz zdarzają się jednak Carrollowi zdania świetnie. Takim jest otwarcie "Dziecka na niebie": Zanim mój najlepszy przyjaciel Philip Strayhorn zastrzelił się, zadzwonił do mnie, aby porozmawiać o kciukach. Ów początek utkwił mi w pamięci dziesięć lat temu i niewykluczone, że jeśli kiedykolwiek zdarzy mi się świadomie i odpowiednio długo umierać, zadzwonię do kogoś po to, by opowiedzieć o zaniedbywanych podczas mycia rąk kciukach.

Zdanie o palcach utkwiło mi w pamięci na tyle, że kiedy tylko miałem okazję, zapytałem o nie autora. Carroll w licznych wywiadach wspomina, że wiele z jego postaci posiada cechy osób jak najbardziej realnych, byłem więc ciekaw, czy kciuki również zostały od kogoś "wypożyczone". Okazało się, że nie. Pisarz szedł ulicą (aż się prosi, by dopisać "zwyczajnie szedł zwyczajną ulicą"), przyszło mu do głowy właśnie to zdanie i pomyślał tak, to jest coś świetnego, właśnie w ten sposób zacznę moją książkę!

Tego samego dnia, w którym to usłyszałem, przyszły mi do głowy pierwsze słowa powieści, jakiej nigdy nie napiszę. Był wczesny wieczór, wracałem do ciągle jeszcze warszawskiego domu i mijając zamkniętą już o tej porze maleńką kwiaciarnię przy ulicy Dereniowej pomyślałem sobie: kto potrzebuje kwiatów nocą? 

Pomyślcie chwilę. Zdarzało wam się kiedyś dać lub dostać kwiaty już po zapadnięciu zmroku? Zapewne nie, a jeśli już, stanowiło to rzadkość. Noc nie jest dla nich porą, nie mówiąc już o tym, że w sztucznym świetle same zaczynają wyglądać jak nieprawdziwe, a w świetle nieba - wręcz niepokojąco. Jak u Lona Chaneya - Klaun nie jest śmieszny w świetle księżyca.

Światło księżyca okazałoby się pewnie lepsze dla wypowiedzenia drugiego z moich zapamiętanych pierwszych zdań. Już na samym początku "Lodu" bohater Jacka Dukaja zaskakuje dość niecodziennym spostrzeżeniem: 14 lipca 1924 roku, gdy przyszli po mnie czynownicy Ministerjum Zimy, wieczorem tego dnia, w wigilję syberjady, dopiero wtedy zacząłem podejrzewać, że nie istnieję. Co ciekawsze, w jednym z późniejszych fragmentów powieści Benedykt Gierosławski całkiem przekonująco swoje nieistnienie tłumaczy.

Przypomina mi się to zawsze późno po zachodzie słońca, kiedy szum mojego przegrzewającego się komputera stanowi już jedność z muzyką (dziś: The Kilimanjaro Darkjazz Ensemble), z jaką próbuje przebić się przez hałaś wiatraczka, a przez otwarte okno widzę sąsiednie bloki. Zawsze wtedy następuje moment, w którym nagle światła w poszczególnych pokojach zaczynają zapalać się i gasnąć w bardzo krótkich odstępach czasu - zupełnie, jakby mieszkańcy umówili się, że o tej porze pobawią się trochę swoimi lampami. Przypomina to wówczas coś elektronicznego, jakieś pulsujące diody z epoki, gdy o internecie miały jeszcze nie śnić wnuki ówczesnych ludzi. Ta okienna machineria prowadzi mnie zwykle do pytania, czy kiedy ja manipuluję włącznikami w swoim pokoju, ktoś po drugiej stronie też patrzy, a jeśli tak, to czy kojarzę mu się z człowiekiem, czy raczej z układem scalonym?

A może z karłem Rumpelstilzchenem z baśni Braci Grimm (i powieści Carrolla), którego imienia nie mogła odgadnąć świeżo upieczona królowa? W spisanej przez Braci opowieści kobiecie udało się to imię odkryć, dzięki czemu nie straciła swojego pierworodnego.

Sto pięćdziesiąt lat po śmierci Grimmów patrzę na egzemplarz pewnej książki, po raz któryś odczytując dedykację: Fur Rumpelstiltskin.
I uśmiecham się.

środa, 1 lutego 2012

spis nasz powszedni

Ile przegrywam tym razem? Pytanie sączy się do wewnątrz, żeby przylgnąć, jak zapach z knajpy, gdzie z zakazu palenia zostały tylko smętne strzępy tabliczki i kilka raków płuc, z którymi nikt nie połączył faktów. Bo i w knajpie jestem, a kiedy z niej wyjdę triumfalnie drzwiami, pytanie już we mnie będzie i przechodnie je od razu zwęszą - szukanie jednostki w pozornym stadzie, niuchanie aż do krwi, przestarzałych kości, w tym są przecież mistrzami i nic, co ułomne, nie jest im obce.

To miasto mi się zwidziało. Reklamy na dworcu próbują stworzyć dla mnie choć namiastkę przyjaciół, ale mam może przedwczesne podejrzenie, że stwarzają ją także innym i pewnie przez tych innych moja namiastka jest taka licha, nieżywotna, może gdyby wielka płachta reklamowa była tylko moja, moja, moja - może wtedy mógłbym wyciągnąć rękę, odezwać się; może zostałoby mi odpowiedziane.

Nie istniejemy bez świata, bez światła. Dlatego chwilę przed północą na Marszałkowską widok ma już tylko sprzedawca kadzidełek i tak poznajemy się ze sobą po zapachu - im ostrzejszy, tym bliżej są schody, one tu zawsze prowadzą w dół, pod ziemię, to jest uniwersalny kierunek ludzki.

Nie wszystko nadaje się na poezję - próbuję sobie tłumaczyć, żeby nie wyciągnąć telefonu i nie zapisać. Patrzysz mi w oczy, ja patrzę w ekranik i zastanawiam się, czyje patrzenie jest ważniejsze. Zawsze miałem niezdrowy pęd do spisywania, wkładałem w niego wszystko, co mogłem i nic dziwnego, że na mówienie zostawało niewiele lub nic. A przecież pomiędzy wzrokiem a wzrokiem zawsze będzie znak równości, nieważne, czy przełożysz go na kliszę, taśmę, papier, dla ciebie spojrzenie pozostanie tylko spojrzeniem, aż spojrzeniem, ale nigdy czymś więcej, tutaj możesz tylko stracić. Zabawne - ślepnąć, by pokazać coś innym; odwracać wzrok wówczas, gdy dzieje się najważniejsze. Przekleństwem spisywaczy rzeczywistości nigdy nie było to, że spotykali się z odrzuceniem, ale to, że zawsze przychodził moment, w którym przestawali patrzeć. Alienacja jest jedynie następstwem.

niedziela, 8 stycznia 2012

Jak poznałem sąsiadów słuchem

Kolejny nowy dom. Tym razem w całości oddany pod opiekę JP II i Stalowej Gerdy, patronki oszczędnych. JP II wisi u mnie w pokoju, na jedynym gwoździu (z początku gwoździe były dwa, ale po tygodniu papież stracił towarzystwo portreciku właścicielki, właściwie nie wiadomo, dlaczego). JP II chroni ogólnie, Gerda bardziej szczegółowo: I nie będziesz otwierał nikomu, nikomu poza nami, a kto zacz, to przez wizjer sprawdzisz. Wolę nie sprawdzać, bo wada wzroku w natarciu, siedzimy więc głównie z JP II i myślimy, dokąd nas to mieszkanie zaprowadzi. Bardziej myślę ja, bo JP II już wisi i sprawia wrażenie z siebie zadowolonego. Aż tu do drzwi dzwonią, wcale nie Królowie. Trzy osoby siedzą w domu i nie spodziewają się gości. Ja nie spodziewam się najbardziej. Gospodyni w końcu się przełamuje i po kilku minutach obściskiwania dzwonka przez Natarczywego podchodzi ostrożnie do progu (podglądam jej cień przez szklaną część drzwi). Szybka i stanowcza wymiana uprzejmości z pizzermanem: nie zamawialiśmy, na pewno, tak, niech pan sprawdzi w swoim notesie. Okazuje się, że pizzerman notesu nie posiada. Sytuacja trochę patowa, ratują nas sąsiedzi (zamawiali). Po pięciu minutach pukanie znowu. Wszystko już szybciej:

- Ta pizza to była dla nas, a oni źle adres spisali lub może my niewłaściwie podali, przepraszamy panią za to, może zjemy razem (pieczarki, ser, ananas)?
- Pizzę?! Pizza to jest, proszę państwa, trucizna na całego! Ale proszę się nie krępować, proszę jeść i życzę smacznego - miłej trucizny, wszystkiego dobrego!

Trzeci raz nikt nie pukał. I dobrze, bo jeszcze bym się wyparł swojej diety, wybiegł z pokoju i zawołał za sąsiadami. A tak przynajmniej wiem, że za drzwiami obok mieszkają osoby ze skłonnościami do autodestrukcji (trucizna), zdolni podłożyć bliźniemu już nawet nie świnię (szynka), ale i pizzę. Jeśli gospodyni się zgodzi, jutro wpadnę do nich z JP II, może powieszą obok telefonu do Pizza Hut.