środa, 25 maja 2011

Dziesięć tysięcy metrów nad ziemią trudniej o whisky niż lód

Kiedy jeszcze byłem niewiele wyższy od ojcowego roweru, strzelałem z plastikowego winchestera do samolotów. Huk zabawki na chwilę zagłuszał ryk silników, choć nie zawsze dawał radę. Nigdy nie udało mi się wygrać z hałasem helikoptera, ale coś za coś, bo wtedy szanse trafienia miałem o wiele większe. Pamiętam dzień, w którym niebo nad naszym podwórkiem przecięło w ciągu godziny chyba kilkanaście smug - wówczas myślałem, że dymu. Myślałem też, że niechybnie zaczyna się właśnie jakaś wojna, a nad naszą wsią przerzucane są właśnie oddziały wojskowe.

Piętnaście lat później dowiedziałem się, że odrzutowce zostawiają za sobą nie dym, a kryształki lodu.

(Ale żeby w maju?)

Trzy lata wcześniej przestałem spoglądać w niebo. Chciałem tęsknić do czegoś, czego można dotknąć, w najgorszym razie tylko zobaczyć. I to się udało, chociaż komunikacja nie przestaje mnie przerażać. Nie narzekam na kolej, że jest zatłoczona i wiecznie opóźniona. Narzekam na to, że nie przygotowuje do zmiany środowiska. Automatycznie przypomina o zabraniu bagażu, ale nie dodaje słowa o tym, że za chwilę wysiądzie się w zupełnie innym miejscu. Ani o tym, że będzie się wysiadało samemu. Taki brak kwarantanny może okazać się niebezpieczny dla zdrowia i wyobraźni.


(na marginesie kajeciku, na obrzeżach jakiegoś miasta)
Gdyby pociągi zostawiały smugi, wiązałbym teraz powietrze, przyklejał do tkanek.