niedziela, 15 maja 2011

Kobiety płaczą też w galeriach handlowych, a może przede wszystkim?

W niedzielę prędzej znajdziesz portki niż czynną aptekę.

Kto szuka, ten czasem błądzi, ale kto błądzi, nie zawsze popełnia błąd. Nie tym razem. Indagowane telefonicznie aptekarki miały zupełnie odmienne zdanie na temat moich tabletek oczopędnych (by wzrok był ostry, a człowiek mógł się rozpędzić). Preparat wycofano z produkcji lub go zabrakło na miejscu lub w hurtowni lub jest, ale nie dziś, bo inwentaryzację mamy. Apteka na Boya lirycznie tonęła w deszczu. Zanim ją podtopiło okazało się, że w niedziele dyżurują naprawdę urocze panie magisterki. Przy czym najbardziej urocza pani magisterka nie da mi tego, co mógłby dać wyciąg z borówki wzbogacony luteiną (a w Krakowie widziałem Borówkę na domofonie, trzeba było zadzwonić, może to tam są wszystkie zapasy leku). Farmacja na Spornej leży, najpewniej przed telewizorem, bo zamknięte. Za to na drzewie przy ulicy nadal wiszą portki, od zimy jeszcze. Jak ktoś nie zmarzł wtedy, to już mu pewnie wszystko jedno.

Z pomocą przychodzi moloch zakupowy. W molochu nie pada, nie chlapie woda z kałuż, a pod sufitem nie wiszą cudze portki. Za to pełno ludzi, bo moloch akurat świętuje urodziny. Korytarz przypomina kręgielnię. Wszyscy się chwieją, ale udają trzeźwych. Jakaś kobieta rzuca za mną coraz głośniejsze uwagi. Na drugim planie mąż - niski, łysy. Z każdą sekundą coraz niższy i coraz bardziej łysy. Aż wreszcie kobieta wybucha i jednak mamy potop. Oglądam się na sufit, czy nie będzie też portek, ale nie ma. A więc sam potop, cud połowiczny. Na beatyfikację nie starczy, na udane pożycie jak znalazł.